Wiem że późno no ale obiecałem
zdać relację z wyjazdu rowerowego,
więc do dzieła !!! Początkowo szykowało się że
będzie nas całkiem spora ekipa, zainteresowanych było nawet kilkanaście osób,
ale koniec końców w wyniku licznych wykruszeń :-) zostało nas dwóch.
Wyjechaliśmy 24 lipca po północy
ja i mój kumpel Janusz. Podróż pociągiem rozpoczęła się
fatalnie bo pomimo tego że teoretycznie pociąg był dostosowany do przewozu
rowerów w praktyce okazało się żę jest troszeczkę inaczej, więc w rezultacie
wylądowaliśmy na korytarzu no i tak tłukliśmy się do Warszawy Wsch. Stamtąd
przesiadka do Bielska Białej i następna... przesiadka do Zwardonia. Po jakichś 14-godzinach telepania
dotarliśmy około 15 na miejsce i tu kolejna porażka - środek lata a przywitał
nas deszcz. W Zwardoniu wrzuciliśmy cuś na ruszt, zrobiliśmy zaopatrzenie i w
drogę. Na przejściu jeszcze pamiątkowe
zdjęcie i wjechaliśmy na Słowację. Pierwszego dnia
założyliśmy dojechać do miejscowości Varin w pobliżu której znajdował się
pięknie położony Hrad Strecno, drugim obowiązkowym punktem programu było jak
najszybsze znalezienie najbliższego monopolowego w celu uzupełnienia
niedoboru elektrolitów we krwi:-) Nie musze dodawać że ten punkt wypełniliśmy
z nawiązką. W Varin byliśmy około godz. 20, noc spędziliśmy na polu
namiotowym i tego dnia przejechaliśmy skromnie około 70 km - taki rozruch. Następny dzień rozpoczęliśmy od
zwiedzania zamku Strecno, który leżał parę kilometrów od naszego campingu. Po
zwiedzaniu ruszyliśmy w dalszą drogę jadąc trasą wzdłuż doliny rzeki Wag. Po
drodze przejeżdżaliśmy przez Zilinę, Bytcę, Poważską Bystrzyce (większe
miasta). Następny nocleg
mieliśmy w polu:-) w okolicach miejscowości Lednickie Rovne. Trzeciego dnia przejechaliśmy
trasę z Lednickie Równe do wsi Visniove w okolicy Cachtic, po drodze mijając piękne i
malowniczo położone zamki w miejscowościach Trenczyn i Beckov. Czwartego dnia udaliśmy się z
Cachtic do miejscowości Ivanka pri Nitre po drodze mijając piękne i
malownicze miasto Nitra. Tego dnia przejechaliśmy najdłuższą trasę w czasie
całej wyprawy a mianowicie 103-km. Piąty dzień był naszym ostatnim
dniem pobytu na Słowacji - w tej części trasy, przekroczyliśmy granicę w
miejscowości Komarno kierując się najprostszą trasą na Szekesfehervar - nazwa
nie do wymówienia. Nocleg mieliśmy tradycyjnie na dziko w krzaczorach. Szósty dzień okazał się
najtrudniejszy i najbardziej wyczerpujący z dotychczasowych - bo nie dość że
panował niemiłosierny upał to na dodatek Węgry okazały się krajem wyjątkowo
niemiłym dla rowerzystów. Nie dość że brakowało ścieżek rowerowych to na
drogach był zakaz jazdy rowerem w dodatku pobłądziliśmy, a Janusz nie dość że
zaliczył upadek tłukąc sobie kolano, to jeszcze złapał gumę. Dzień
zakończyliśmy na szczęście hapy-endem
bo udało sie dotrzeć nad
Balaton - upragniony cel podróży, gdzie dotarliśmy około 10-tej
wieczorem. Nad Balatonem postanowiliśmy
nieco wypocząć i nabrać sił do dalszej jazdy, bo do tej pory tempo mieliśmy
iście szaleńcze robiąc codziennie średnio około 90-km. Pierwszy dzień spędziliśmy na
campingu, drugiego dnia pojeździliśmy trochę wzdłuż północnego brzegu jeziora
kierując się w kierunku półwyspu Tichany, w okolicach którego mieliśmy
następny nocleg. Samo jezioro choć oczywiście
malownicze niestety trochę rozczarowuje. Otóż przekonaliśmy się, że
pomimo jego wielkości nie było nad nim praktycznie metra publicznej plaży. Wszędzie panowała straszna
komercha i pospolite zdzierstwo dość powiedzieć, że na pierwszym campingu za
miejsce zapłaciliśmy w sumie 120 zł.(w przeliczeniu) - jak za namiot i dwie
osoby to chyba lekka przesada. Następnego dnia pojechaliśmy na
wspomniany półwysep Tichany słynący z malowniczo położonych rezydencji oraz
pięknego Kościoła, skąd przeprawiliśmy się promem na drugi brzeg jeziora.
Stamtąd zaś pojechaliśmy do miejscowości Lepseny gdzie postanowiliśmy
wprowadzić małą korektę w naszych planach i z uwagi na panujące upały oraz
brak tras rowerowych, dalszą drogę skróciliśmy sobie jadąc pociągiem do
Budapesztu, a następnie z Budapesztu do Miszkolca. W ten sposób w ciągu
jednego dnia pokonaliśmy ponad 300-km. Niestety w wyniku tej naszej
improwizacji wyszło tak, że w Budapeszcie nie było praktycznie czasu na
zwiedzanie przyjechaliśmy około 18-tej i po 4-godz. błądzenia po mieście w
poszukiwaniu dworca Keleti, pojechaliśmy dalej do wspomnianego Miszkolca. W Budapeszcie ponownie
przekonaliśmy się o tym, że Węgry są krajem niezbyt ułatwiającym życie
turysty - węgierski jest językiem którego człowiek nie ma prawa zrozumieć, a
z kolei Madziarzy bardzo słabo znają angielski. Zapytanie się i uzyskanie od
nich odpowiedzi o najprostsze rzeczy graniczyło z cudem nie znali nawet
najprostszych zwrotów. Zupełnie inaczej było na
Słowacji, gdzie po polsku czy po angielsku nie było żadnych problemów z
komunikacją. No i cóż w Miszkolcu
wylądowaliśmy bardzo późno, bo po północy no ale tak to jest z tym
improwizowaniem, no i na gwałt szukaliśmy miejsca na nocleg - który udało nam
się znaleźć gdzieś po godzinie jeżdżenia po mieście - w pokrzywach :-) Kolejny dzień był już normalną
orką na ugorze, pojechaliśmy z wspomnianego Miszkolca kierując się do
Aggatelek - kolejnego naszego celu podróży - parku narodowego leżącego na
granicy węgiersko - słowackiej słynącego z przepięknego systemu jaskiń. Po jaskiniach, a właściwie tylko
jednej z odnóg chodziliśmy około półtorej godziny - wrażenia były
rzeczywiście niesamowite. Zwiedzanie odbywało się bez przewodnika, który
zresztą był niepotrzebny, bo cały kompleks był świetnie podświetlony. Całą
trasę szło się po betonowej ścieżce a do jaskiń prowadził sztucznie wydrążony
tunel długości 150 m. Niespodzianką było to że wchodziło się tam w jednym
miejscu a wychodziło w zupełnie innym, a ponieważ rowery rzecz jasna
zostawiliśmy przy wejściu musieliśmy się potem po nie cofać - ale jedynie 3
km pod górę :-) Dzień zakończyliśmy na campingu w
Aggatelek, który był położony pod malownicza skałą. Następnego dnia przekroczyliśmy
granicę ze Słowacją i ruszyliśmy drogą w kierunku Koszyc. W Koszycach byliśmy
następnego dnia i po dwóch godzinach przeznaczonych na zwiedzanie ruszyliśmy
dalej. Dzień zakończyliśmy na campingu w miejscowości Ruziny położone przy
pięknej i malowniczej zaporze wodnej. Następnym celem naszej podróży był Spiski Hrad, olbrzymia górska
twierdza wpisana na listę UNESCO. Był to przedostatni dzień naszego
pobytu na Słowacji i tu zaczęły się schody. Bo jak wcześniej narzekaliśmy na
upały, tak w końcu zaczęło padać, a jak już zaczęło to nie chciało
przestać. Po zwiedzaniu Spiskiego Hradu
wyruszyliśmy dalej do Lewoczy, gdzie po raz pierwszy od 10 dni spaliśmy
na campingu, ale nie pod namiotem tylko w domku. Nie muszę wam chyba mówić
jaka to była dla nas przyjemność w końcu po tylu nocach spania w ciasnym i
niewygodnym namiocie gdzieś po krzakach, na polach i w pokrzywach - w miękkim
i wygodnym łóżku. Ostatni dzień to była prawdziwa
masakra cały czas lało i prawie cały czas było pod górę, jako że byliśmy już
w Tatrach. Rozpoczęliśmy od
dojechania do Spiskiej Nowej Wsi, stamtąd pociągiem do Popradu, z Popradu
następnym pociągiem do Starego Smokowca. Ze Starego Smokowca już rowerami w
kierunku Nowego Targu około 80-km. jak powiedziałem pod górę i w deszczu. Do Nowego
Targu dotarliśmy około 19-tej kompletnie mokrzy wyczerpani, ale
szczęśliwi, że w końcu skończyła się nasza udręka. Pociąg odjeżdżał o
22. 30 i po jakichś piętnastu godzinach jazdy, dwóch przesiadkach,
spania a jakże na korytarzu, wróciliśmy wreszcie do domu. Zmęczeni,
brudni i niewyspani, ale szczęśliwi że udało się zakończyć całą podróż. |
Autor Przemysław Napora (nieliczne poprawki Janusz) |